„Pięć martwych psów”, czyli mroczne lato na prowincji
Co tu się ojeba… yyyy, wydarzyło?! Michal Sýkora w kolejnym Czeskim Krymi daje popis swoich pisarskich możliwości i tworzy powieść, która klimatem odbiega od poprzednich tomów. Niby to seria, a jednak Czech za każdym razem potrafi zaskoczyć atmosferą, rodzajem opowieści i podejmowanym tematem. „Pięć martwych psów” ma chyba najcięższy kaliber i najwięcej w niej mroku, choć akcja rozgrywa się w upalne wakacje.
Do Zoo w Ołomuńcu zostaje wezwana Marie Výrová i jej zespół, ponieważ na terenie ogrodu doszło do morderstwa. W nocy zabito portiera i skradziono trzy niedźwiedzie. Co ciekawe, wszystko wskazuje na to, że nieszczęsny portier zginął jako przypadkowa ofiara rabunku. Celem były same misie, a ekipa złodziei była dobrze przygotowana do tego zadnia. Kim byli napastnicy i po co mi trzy baribale? Tymczasem w pobliskim Šternberku Kristýna Horová liże rany i próbuje z godnością przeżyć swoje karne zesłanie na zadupie. Dziewczyna przykłada się do pracy, bo skrycie marzy, że kiedyś uda jej się wrócić do zespołu Wielkiej Sowy. Nawet trafia się okazja, żeby się wykazać, bo oto w lesie znalezione zostaje pięciu martwych psów. Jeden nie wzbudzałby wątpliwości, ale pięć? Coś tu mocno nie gra i Kristýna postanawia dowiedzieć się o co chodzi.
Moją ulubioną powieścią Sýkory wciąż pozostaje „To jeszcze nie koniec”, bo też najbardziej lubię historie rodzinne z naciskiem na sprawy dzieci. Odpowiada mi też kameralna sceneria, gdzie na stosunkowo niewielkim terenie znajduje się kila osób, ktoś zabił, a zabawa polega na wytypowaniu mordercy. W najnowszym kryminale Czecha tło wydarzeń oraz ilość bohaterów są zdecydowanie bardziej rozbudowane. Zespół Výrovej liczy kilka osób, do tego policjanci z Šternberka oraz cała plejada pozostałych bohaterów, czyli potencjalnych morderców i porywaczy. Lokalny bandzior jest wyjątkowo odrażającym typem, choć ludzie z jego otoczenia wcale nie są wiele lepsi, łącznie z uroczą żonką. Potencjalnych morderców jest przynajmniej kilku, choć samo śledztwo przebiega wyjątkowo opornie. Upał nie pomaga, bo wszyscy są wyraźnie rozkojarzeni i koncertowo chrzanią nawet najprostsze sprawy. Mnożą się błędy i domysły, stróże prawa drepczą w miejscu i nawet Wielka Sowa ewidentnie straciła swoją charyzmę i zdolność łączenia kropek.
Michal Sýkora sięga po temat znęcania się nad zwierzętami, ale daleko mu do wojującego obrońcy naszych braci mniejszych. Pisarz pokazuje raczej patologiczne mechanizmy rządzące ludzką psychiką, gdzie miłość do czworonogów nie stoi w sprzeczności z wystawianiem tych samych pupili do brutalnych psich walk i czerpania zysków z wygranych. A psy? Psy się przecież wyliżą. Autor buduje misterną fabułę, rozrzuca klocki, żeby później poskładać je w pełną emocji całość. Sporo w tej powieści mroku i brutalności, choć autor nie epatuje okrucieństwem. Rzadkie momenty żartu i uśmiechu pozwalają na chwilę wytchnienia. Jest tu kilka tak niespodziewanych zwrotów fabularnych, że w sumie obraziłam się na Czecha za to co zrobił z... nie no, tego zdradzić nie mogę, ale niech sobie Sýkora nie wyobraża, że łatwo mu o tym zapomnę. Poza doskonałą rozrywką, jaką jest Czeskie Krymi, autor przemyca też nienachalny morał, z którego wynika, że wcale nie trzeba być psychopatą, żeby zadziało się zło. Wystarczy gen cwaniactwa i brak empatii.
♥♥♥
Michal Sýkora, Pięć martwych psów (tyt. oryg. Pět mrtvých psů), tłum. Krzysztof Wołosiuk, wyd. Afera, Wrocław 2024.
Komentarze
Prześlij komentarz