Lista Wächtera. Generał SS, który ograbił Kraków - Magdalena Ogórek (recenzja)

Ależ mi ta książka namieszała! Idealnym podsumowaniem lektury „Listy Wächtera” mogłaby być ikonka z wybuchającym mózgiem. Czacha eksplodowała mi kilka razy. Po pierwsze treść – rewelacja, pochłaniałam ją łapczywie i z dziecięcym entuzjazmem, który towarzyszył mi w trakcie oglądania filmów o Indianie Jonesie. Natomiast każdy kolejny wybuch związany był ze stylem pani Magdaleny Ogórek, tak boleśnie słodziutkim i infantylnym, że trudno mi uwierzyć, że jakakolwiek redakcja to puściła.


Chyba po raz pierwszy w życiu mam ochotę piać peany na temat książki i jednocześnie ją hejtować. Od lektury minęło już kilka dni, a ja wciąż nie potrafię zrozumieć co tu się wydarzyło i dlaczego w taki sposób. Gdzie była redakcja i dobre dusze, które okroiłyby treść do jej istoty. Ale po kolei. Na początek plusy. Historia Wächtera, zrabowanych dzieł sztuki, jego syna Horsta i całego śledztwa – kapitalna. Przeczytałam na bezdechu, a Magdalena Ogórek wielokrotnie mi zaimponowała. Zasługi autorki w kwestii odzyskania trzech eksponatów z wielotysięcznej listy zrabowanych w trakcie wojny dzieł sztuki są niepodważalne. Tak jak jej determinacja, ciężką praca i ilość zebranych materiałów oraz zaangażowanie. Wielki szacunek za zdobycie wejściówki do archiwów watykańskich oraz mrówcze szukanie choćby najmniejszej wzmianki o Wächterze. Tego nikt jej nie odbierze. Tak jak i ogromnej wiedzy, erudycji i wrażliwości na piękno. To jest dla mnie poza dyskusją. Dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak oczytana kobieta, z warsztatem historycznym i dziennikarskim, zdecydowała się uczynić siebie bohaterką swojej książki i to w tak irytujący i naiwny sposób.

Teraz minusy. Musicie wiedzieć, że pani Ogórek nie jest bezstronną obserwatorką rzeczywistości, kronikarką, ani reporterką, ale pełnoprawną bohaterką swojego dzieła, rodem z infantylnych powieści dla pensjonarek. O wszystkich wydarzeniach opowiada z pierwszej ręki, snując swoją narrację w iście literacki sposób. To coś na zasadzie wpisów do pamiętnika, z narracją podkreślającą uczucia targające bohaterką i uwypuklającą jej zachowanie. Dzięki temu dowiadujemy się o wszystkim - gdzie pani Magdalena była, co jadła i piła, a nawet jak wyglądała filiżanka (spoiler – miała kolor łabędziego skrzydła). Mój schowek na Legimi pełen jest bzdurnych cytatów w stylu: 

„Bie­gnę do ka­wiar­ni Sa­che­ra i za­ma­wiam duży ka­wa­łek tortu cze­ko­la­do­we­go i go­rą­cą her­ba­tę z cy­try­ną. Spo­glą­dam przez szybę na zalany desz­czem Wie­deń i czuję, jak ogar­nia mnie uczu­cie bli­żej nie­okre­ślo­nej me­lan­cho­lii. Czyż­by udzie­lił mi się nie­po­kój nor­we­skie­go ar­ty­sty? Dłu­bię wi­del­cem bez prze­ko­na­nia w naj­słyn­niej­szym ciastku Eu­ro­py, któ­re­go re­cep­tu­ra jest pil­nie strze­żo­na od 1832 r., kiedy to pod nie­obec­ność szefa kuch­ni młod­szy sta­żem ku­charz Franz Sa­cher otrzy­mał od księ­cia Met­ter­ni­cha po­le­ce­nie stwo­rze­nia wyjątkowego de­se­ru dla wy­ma­ga­ją­cych gości. Cze­ko­la­do­we cudo, prze­kła­da­ne mo­re­lo­wą kon­fi­tu­rą i ob­la­ne po­le­wą cze­ko­la­do­wą, jest obec­nie naj­pil­niej strze­żo­ną ta­jem­ni­cą ho­te­lu Sa­cher, a o jego wyjątkowości świad­czą nie­koń­czą­ce się ko­lej­ki pod wie­deń­ską ka­wiar­nią”.

Więcej kwiatków? Proszę bardzo:

„Al­bert uko­je­nia nie zna­lazł, ale za­pew­nił sobie nie­śmier­tel­ność. Dzi­siaj, tuląc w nie­bie­siech do serca uko­cha­ną Marię Kry­sty­nę, spo­glą­da z góry na tłumy ludzi od­wie­dza­ją­ce wie­deń­ską ga­le­rię, po­wsta­łą z mi­ło­ści do ko­bie­ty i sztu­ki”.


Przecież to nie powinno się znaleźć w książce, bo nie ma żadnego znaczenia. A już absolutnym kuriozum jest dla mnie fragment, w którym autorka przytacza dialog i wrzuca przy okazji, że na moment odwróciła się do kelnerki, żeby zamówić porcję placków ziemniaczanych ze śmietaną. Ale po co? Kogo to obchodzi? Jaki placki ziemniaczane mają wpływ na biografię Wächtera, zrabowane dzieła sztuki czy rzeczywistość jego syna? Żadne, a w dodatku źle wyglądają w tekście. Magdalena Ogórek zapycha treść różową, puchatą i niemiłosiernie słodką watą cukrową. Kilka takich wstawek może i miałoby swój urok, ale nadmiar mdli i szkodzi. Jak choćby kilkukrotnie podkreślanie jak bardzo pomocni i opiekuńczy byli księża jezuici, którzy częstowali autorkę kolacją. Naprawdę, podziękowania na końcu wystarczą, nie musimy o tym czytać przy każdej okazji. Złośliwość włącza mi się również przy okazji różnych poetyckich wtrąceń, jak np.: 

„Na be­stial­stwa Niem­ców i Au­stria­ków za­sła­nia­ła oczy nawet Śmierć, wę­dru­ją­ca uli­ca­mi Krakowa”. 

Albo: 

„By unik­nąć po­dej­rzeń, okrut­ni zbrod­nia­rze bar­dzo czę­sto prze­bra­ni byli w du­chow­ne szaty. Bóg zakrywał wów­czas oczy z roz­pa­czy”.

 Autorka ma wykształcenie historyczne, więc od razu chciałabym zapytać: skąd pani to wie? Jakie ma dowody na to, że akurat w tym momencie Pan Bóg zachował się tak, a nie inaczej? Dobra, to tylko literackie figury. Natomiast o swoich zachowaniach pani Magdalena również informuje czytelników. Wiemy zatem co myślała, kiedy zrywała się na równe nogi, w jakich okolicznościach krew odpływała jej z twarzy, kiedy stała w zamyśleniu i co ją z tego zamyślenia wyrywało.

Bardzo ciekawym wątkiem jest perspektywa Horsta Wächtera, człowieka, który wychował się w kochającej się rodzinie i miał całkiem szczęśliwe dzieciństwo w okupowanej Polsce. Tego nie da się łatwo ocenić, ani zaszufladkować, tym bardziej kiedy starszy pan dzieli się wspomnieniami o matce oraz ma swoją wersję wydarzeń w kontekście działalności swojego ojca nazisty. Oczywiście tutaj również dostajemy odautorskie komentarze z zaznaczeniem miejsc, kiedy pani Magdalena taktowanie gryzła się w język, żeby nie urazić i nie spłoszyć człowieka żyjącego w swojej bańce. Z tonu publikacji wynika, że autorka odniosła umoralniający sukces i przebiła się przez skorupę Horsta Wächtera, który co nieco zrozumiał. A przecież tak trudno zajrzeć i zrozumieć cudze serce, więc w sumie trudno osądzić jak jest naprawdę. Wyzłośliwiam się, wiem o tym, ale cały czas szkoda mi zmarnowanego potencjału tej książki. Książki, która szalenie mi się podobała, choć może niekoniecznie widać to w mojej recenzji.

Na koniec wisienka na torcie, czyli papierowe wydanie publikacji. Czytałam „Listę Wächtera” na czytniku, korzystając z abonamentu Legimi, ale byłam bardzo ciekawa jak wygląda jako przedmiot, dlatego przyniosłam tomisko z biblioteki. I to był błąd, bo pod względem wydawniczym publikacja została wyjątkowo źle zrobiona. Początek całej historii, to, jak Magdalena Ogórek trafiła na Otto von Wächtera i co wydarzyło się dalej, poprzedzone jest wyjątkowo długim wstępem, w którym autorka przytacza mnóstwo ciekawych historii o konkretnych miejscach, ludziach, dziełach sztuki, a nawet filmie „Koneser”. Tylko pozornie te wszystkie informacji nie mają znaczenia, bo później, znacznie dalej w treści, każda opowiastka pani Ogórek okazuje się istotną, a cieniutkie niteczki zaczynają splatać się w całość. To oczywiście zaplanowany zabieg, który podbija ekscytację czytelnika, kiedy styki zaczynają się łączyć. No ale cóż z tego, skoro już w pierwszej wklejce ze zdjęciami wydawca uprzedza fakty i podpisami pod fotografiami spoileruje dalszy bieg wydarzeń. To nie jest powieść, ale poczułam się jakby ktoś zdradził mi zakończenie kryminału. Tak się nie robi, z takiego właśnie powodu zdjęcia w wersji na Legimi znajdują się na samym końcu, żeby nie psuć nikomu przyjemności płynącej z lektury. Dlatego serdecznie polecam Wam ebook, a wersja papierowa niech sczeźnie.

Publikacja „Lista Wächtera. Generał SS, który ograbił Kraków” Magdaleny Ogórek mogła być poważną lekturą z gatunku non-fiction, sztandarową, polecaną i docenianą z każdej strony, z mocno zaznaczonym historycznym tłem. Wiecie, poważna książka, ale też przystępna i szalenie ciekawa dla szarego czytelnika, nieobeznanego w temacie, pokazująca II wojnę światową od nieco innej strony. Mogłaby. I w pewnym sensie jest wspaniała. Przeczytałam ją z emocjami w zenicie i nerwami buzującymi pod skórą. Tyle, że fatalna narracja Magdaleny Ogórek ostatecznie pogrzebała szanse tej publikacji na to, żeby traktować ją na serio, jako część dorobku naukowego. Jej książka to przedziwne połączenie literatury faktu, pamiętniczka i powieści, którego nie da się ubrać w gatunkowe ramy. Lektura wywołuje dysonans poznawczy, bo irytuje infantylnymi wstawkami autorki, a jednocześnie oszałamia, niesamowicie wciąga i fascynuje. Polecam z ręką na sercu, na pewno przeczytam też drugą książkę Magdaleny Ogórek i trzecią, która ma wyjść na jesień, ale przy okazji proponuję zaparzyć sobie duży kubek herbaty z melisy. Ewentualnie cały dzbanuszek i w trakcie lektury popijać ją małymi łyczkami z filiżanki w kolorze łabędziego skrzydła.

♥ ♥ ♥
Magdalena Ogórek, Lista Wächtera. Generał SS, który ograbił Kraków, wyd. Zona Zero, Warszawa 2017.

Komentarze

„Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze”. - Andrzej Stasiuk-