Prochy w ustach – Brenda Navarro (recenzja)
Zwabiła mnie okładka. Naszkicowane ptaki lecące w dół są piękne i w jakiś sposób niepokojące. Szybko okazało się, że na ilustracji ukrywa się motyw przewodni powieści. Nastoletni Diego, który skoczył z piątego piętra, bo już dłużej nie mógł wytrzymać życia. To opowieść o nim, choć nie tylko, snuta przez jego straszą siostrę.
„Nie mogę w to uwierzyć, tylko to powiedziałam babci. Ty nigdy w nic nie wierzysz. To prawda, nie wierzyłam w świat taki, jaki był”.Meksykańska pisarka Brenda Navarro, w pierwszoosobowej narracji snuje opowieść o stracie, żałobie, smutku, emigracji, rasizmie i przemocy. Nic tu nie jest proste, dlatego choć „Prochy w ustach” to zaledwie dwustustronicowa powieść, czytałam ją z mozołem i nieprzyjemnym poczuciem, że na bohaterkę Navarro nie czeka nic dobrego. Historia młodej Meksykanki zaciska gardło i pokazuje, że na świecie nie ma żadnej sprawiedliwości. Nawet dzisiaj, gdy jesteśmy wszyscy niby otwarci i tolerancyjni, a jednak gdzieś po drodze gubi się empatia dla drugiego człowieka, zarówno dla tego, kto jest w jakiś sposób inny, jak i dla swoich. Jak rodzina Laury, która zaniedbuje babcię i czeka tylko na jej śmierć, żeby pozbyć się problemu. I właśnie z takich epizodów pokazujących to, co w świecie najgorsze, składa się ta powieść.
Narracja Navarro to nieustanny ciąg myślowy bohaterki, która opowiada przede wszystkim o swoim bracie, o wiecznie zawodzącej matce, dziadkach, którzy zajęli się wychowaniem jej i Diega, o dorastaniu i brutalnej meksykańskiej rzeczywistości, w której gwałt, ani nawet śmierć, nie są najgorszym co może spotkać młodą dziewczynę. Później jest emigracja do Hiszpanii, znowu matka, praca ponad siły, tęsknota za domem, piękny i ugłaskany Madryt oraz jeszcze piękniejsza Barcelona, w których nie można poczuć się jak u siebie, bo skóra za ciemna i akcent nie ten.
„Prawda jest nie do zniesienia” mówi dziewczyna, a z jej opowieści wyłania się nie tylko żałobny lamet, ale też wielkie niezrozumienie i zdziwienie dlaczego świat jest właśnie taki. Brenda Navarro wytrąca czytelnika z równowagi, skutecznie psuje humor, ale mam też wrażenie, że przez cały czas ślizga się po powierzchni. Nie udało mi się przepaść w tej prozie, płakać razem z bohaterką, kochać Diego, tak jak ona. Jakby uczucia targające Meksykanką i przeszywające emocje były zablokowane przed odbiorcą. Można je zobaczyć, ale nie można ich dotknąć, dlatego więcej sobie dowyobrażałam niż poczułam. Co nie zmienia faktu, że „Prochy w ustach” to bardzo dobra i warta uwagi lektura. Natomiast okładka Magdaleny Skroleckiej to prawdziwa perełka. Jestem pewna, że lepszej okładki już w tym roku nie zobaczymy.
„Rozumiałam Diega. Od czasu przyjazdu do Hiszpanii byliśmy jak amputanci, ale niezdiagnozowani. Jakby czegoś nam brakowało, ale wszyscy temu zaprzeczali. Że nam niby czegoś brakuje? Przeciwnie! Zdobyliśmy wszystko: dom, papiery, mamę! Co niby nam amputowali? No, Meksyk, myślałam. Amputowali nam Meksyk. Ale nie Meksyk jako kraj, tylko to, co Portugalczycy nazywają saudade. Czujesz saudade, cierpisz tęsknotę, trochę umierasz. Jak miałabym nie rozumieć Diega?”♥♥♥
Brenda Navarro, Prochy w ustach (tyt. oryg. Ceniza en la boca), tłum. Agata Ostrowska, wyd. ArtRage, Warszawa 2025.
Komentarze
Prześlij komentarz