Moje zmory - Gwendoline Riley (recenzja)
W „Moich zmorach” Gwendoline Riley dotyka mojego ulubionego tematu w literaturze, czyli trudnych relacji rodzinnych, skupiając się szczególnie na relacji matki i córki.
Bridget prowadzi dobre i ustabilizowane życie. Zwykła, normalna codzienność. Jednak w mroku czają się zmory przeszłości, które nie dają jej spokoju. Dlatego Bridget opowiada, choć robi to na swoich zasadach i jedyne minimalnie uchyla drzwi. Przez tę szparę czytelnik może zobaczyć, że narratorką stara się rozgonić bolesne wspomnienia oraz próbuje zrozumieć swoich rodziców, którzy spartaczyli jej dzieciństwo.
Najpierw jest wspomnienie ojca, luzaka i bajeranta zapatrzonego w swoją własną zajebistość. Widziany oczami córki wzbudza jedynie politowanie. Karykaturalny człowiek, który ani przez moment nie był dobry dla Bridget i jej siostry Michelle, stawiał je w niezręcznych sytuacjach i nie chciał zaangażować się w ich dziecięcy świat. Dziewczynki widywały go tylko dlatego, że taki był wyrok sądu. Matka uwolniła się od niego po rozwodzie, ale jakoś nie próbowała ochronić córek.
No właśnie – matka. Zdziecinniała, wyniosła, zapatrzona w siebie i własne sprawy. W swoim własnym przekonaniu niepasująca do świata, ale robiąca wszystko, żeby się jakoś dostosować. Tylko to „jakoś” to wciąż za mało, żeby wychować dzieci i zapewnić im dobre życie. Dlatego relacja dorosłej córki z matką ma tak dziwaczną formę, jest ciągłym mijaniem się, brakiem porozumienia, tłumaczeniem się z sukcesów. Sporadyczne, jednorazowe spotkania w ciągu roku jeszcze bardziej podkreślają wielką przepaść dzielącą obie kobiety. Bridget wyraźnie odcięła się od rodziny, również od siostry, choć niezupełnie wiadomo dlaczego. I właśnie narracji Michelle, jakiegoś jej komentarza, najbardziej brakowało mi w powieści.
W swojej prozie Gwendoline Riley nie ułatwia niczego czytelnikowi. Jakby nie uznała za stosowne, żeby tłumaczyć zbyt wiele, więc okruchy, które dostajemy muszą wystarczyć, choć momentami trudno się w nich odnaleźć i trochę trzeba sobie dowyobrażać. Bardzo podoba mi się brzmienie tytułu „Moje zmory”, choć angielskie „My
Phantoms” daje pewną podpowiedź do ogólnej wymowy powieści. Bóle fantomowe, bóle związane z utratą czegoś, cierpienie spowodowane relacjami, których nie ma. Piękne i straszne jednocześnie.
„Moje zmory” to opowieść o ludziach, którzy zupełnie nie nadają się na rodziców, a jednak mają dzieci i później te dzieci muszą sobie jakoś radzić w życiu. Historia snuta przez panią Riley jest zimna i stonowana, ale gdzieś pod podszewką kryją się w niej iskierki angielskiego humoru, zniechęcenie podszyte rozpaczą i konieczność przygotowania się na śmierć matki, która przecież prędzej czy później nadejdzie.
♥♥♥
Gwendoline Riley, Moje zmory (tyt. oryg. My Phantoms), tłum. Maciej Stroiński, wyd. Czarne, Wołowiec 2025.
Komentarze
Prześlij komentarz